Życie jako mózg, miłość jako serce.



          Nowe życie, nowe miejsce, nowy kraj, nowi my. Z zewnątrz wydaje się to piękne, bo w końcu pojechaliśmy do Niemiec po lepsze pieniądze, po spokojniejsze życie. Miały być róże a zostały same kolce. Róża zwiędła a wraz z nią moje poczucie nadziei i spokoju. Czemu, pewnie zapytacie... chciałabym moc Wam tu napisać, że jest super, że jest pięknie, że wychodzimy na prostą. W pewnym sensie tak bo praca już jest, mieszkać many gdzie, powoli poznajemy miasto. Szkoda, że jednak osobno. 400km. 

Leipzig - Bielefeld. 

          Daleko, uwierzcie, mapa nie kłamie, chociaż kto ją tam wie... przez pierwszy miesiąc w naszym mieszkaniu panowała radość, miłość, wsparcie, czasem kłótnie. Teraz jest ono puste i pełne smutku, tęsknoty... wiadomo, zarabiać i mieć pieniądze trzeba ale nie takim kosztem. Śmieje się teraz ze w sumie to życie nas nie specjalnie lubi, powiedziałabym ze uwielbia wystawiać nas na wielka próbę, której na dłuższa metę nie da się przejść. Chciałoby się ta próbę przejść ale nie ma jak. Nie da się, samemu, bez tej drugiej osoby. Cóż życie ma dziwny sposób sprawdzania czy dany człowiek pasuje do drugiego. 



          Odległość nigdy nie będzie poprawiać kondycji związku dwojga zakochanych. W miłości chodzi o bliskość a nie kontakt przez telefon. Można te dwa zjawiska porównać do naszych dwóch najważniejszych organów. Miłość to serce a życie to mózg. Zawsze odkąd pamietam była batalia na temat serca i mózgu, jedni słuchają tego, inni tego drugiego. Teraz jest podobnie. Mamy współpracować z życiem i żyć na odległość ale do tego mieć z czego żyć czy mamy współpracować z miłością i być obok siebie ale bez takich zarobków.... wiadomo, człowiek to uparta istota, która zawsze kieruje się swoim własnym dobrem a jeśli ma kogo kochać to tez dobrem drugiej persony. 
          I teraz jest problem. Ten większy niż mózg - serce. Tu pojawia się problem życie - miłość. Jedno z drugim się wiąże, oczywiście ale są przypadki ze trzeba wybrać. Teraz pozostaje najważniejsze pytanie na które kompletnie nie znam odpowiedzi. Mam się kierować życiem i widywać go raz w tyg czy kierować się miłością by mieć go codziennie przy sobie. Pomyślicie sobie 

"Boże jakie to samolubne." 

           Może tak. Ale po co ranić siebie, po co ta druga siebie ma ranić. Uwierzcie ze taka sytuacja jest jak sztylet w serce. Wpychany powoli, coraz głębiej aż po same zebra. 
             Cały czas się zastanawiam jak te wszystkie małżeństwa na odległość dają rade. No wiecie, mąż siedzi za granica sam i zarabia pieniądze a żona w domu czeka na każdy jego przyjazd. Jak to działa? Jestem w tej samej sytuacji, pomijając kwestie żony, czekam aż wróci. Czekam niecierpliwie. Po każdej czynności odliczam ile godzin, ile dni zostało do jego przyjazdu. Kiedy wstanę myślę 

"Okej mamy już  czwartek, jeszcze dwa dni". 
  
              Ponad 48h. 

            Co wybrać? Miłość czy życie? Co byście zrobili w takiej sytuacji? Jak wybrali? Wierzcie mi lub nie ale to najtrudniejszy wybór jaki przyszło mi dokonywać. Z jednej strony, fajnie, pieniądze nam się przydadzą, szczególnie takie ale z drugiej, wolałabym się z nim codziennie kłócić ale mieć go przy sobie. Kłótnie szybko się wybacza. Siedzisz wkurzona, kłótnia o byle co, patrzysz chwile na niego i puf! Nie ma złości, nie ma gniewu. Wstajesz, podchodzisz i przytulisz go. Mocno. Według mnie na tym polega życie z miłością. One się właśnie w ten sposób łącza. I uwierzcie, chcąc nie chcąc, to nigdy nie będzie działać na odległość. Człowiek to dziwna istota, potrzebuje bliskości drugiej osoby, nieważne co by się działo. Potrzebuje mieć kogo przytulić, pocałować, pogadać oko w oko, powygłupiać się. 

Wybór jest oczywisty ale... Heh, No właśnie, pozostaje to jedno głupie ale... 



byJust

    Brak komentarzy:

    Prześlij komentarz